Pamiętam, bo trudno o tym zapomnieć

Pamiętam pewnego mojego pacjenta.
Był to młody mężczyzna.
Miał żonę i małe dziecko.


W wyniku wypadku doznał tetraplegii, czyli porażenia czterokończynowego. Nie mógł poruszać ani ręką ani nogą. Jedyne co był w stanie samodzielnie zrobić to przełykać, gdy go ktoś karmił, samodzielne oddychał, rozmawiał i... płakał.


Początkowo chłopak, pomimo całego tego nieszczęścia jakie spotkało jego i jego rodzinę był pogodny, chętnie rozmawiał a czasem nawet żartował. To był taki jego mechanizm obronny. Taka początkowa faza, którą stopniowo krok po kroku przechodzi każdy pacjent, aż do zupełnej akceptacji swojego stanu i całkowitego pogodzenia się z nim.
Wtedy jeszcze był na tym wczesnym etapie, nie docierało do niego jak wielkie życiowe zmiany go czekają, jeszcze nie zdawał sobie sprawy ze swojej przyszłości i gdzieś tam po cichu pewnie liczył na to, że kiedyś odzyska choć częściową władzę w kończynach. Tak się jednak nie stało ale został wypisany do domu w dobrym stanie psychicznym i w najlepszym z możliwych stanie fizycznym.
Miała się nim zaopiekować rodzina.

Niestety wrócił do nas. Nie pamiętam po jakim czasie ponieważ opowiadana przeze mnie historia wydarzyła się bardzo dawno temu ale z tego, co się wówczas wydarzyło pamiętam bardzo dużo.
Wrócił, w bardzo złym stanie psychicznym i z tak wielką odleżyną jaką widziałam po raz pierwszy w swoim nie za długim wówczas, zawodowym życiu. Nigdy później nie widziałam aby ktoś miał tak ogromną odleżynę. Nie widziałam również, żeby ktokolwiek miał choćby niewielką odleżynę w takim miejscu.
To była ogromna dziura, drążąca głęboko w głąb ciała, w którą spokojnie możnaby było włożyć obydwie pięści. Ta rozległa i niesamowicie bolesna rana zaczynała się od krocza, biegła przez całą pachwinę i kończyła się w okolicy biodra. Przez tą wielką dziurę widać było mięśnie, ścięgna i białą główkę kości udowej.
Spytałam go jak doszło do powstania tej rany a on mi opowiedział, pełnym rozgoryczenia głosem. Nie naciskałam, widocznie sam chciał mi o tym powiedzieć. Pamiętał mnie ze swojego poprzedniego pobytu na moim oddziale i zrobiłam na nim miłe wrażenie, może chciał a nie miał się komu wyżalić? To, co mi wtedy powiedział oczywiście zachowam dla siebie.

Miałam nocny dyżur.
Chłopak płakał i błagał aby mu pomóc i ulżyć w cierpieniu, niestety żadna pozycja ułożeniowa, żadne leki przeciwbólowe nie przynosiły mu dłuższej ulgi, o którą tak nas prosił. Jego płacz, krzyk i dosłowne wycie z bólu słyszałam zajmując się innymi pacjentami nawet na najbardziej odległej sali co powodowało, że krajało mi się serce.
Tak bardzo chciałam mu pomóc ale nie byłam w stanie, każde rozwiązanie przynosiło upragnioną ulgę tylko na krótki czas. Czułam się bezradna.
Każda zmiana pozycji ułożeniowej tego pacjenta była dużym wysiłkiem fizycznym, ponieważ chłopak był wysoki i ciężki. Dźwigałyśmy go we dwie. Ja i koleżanka, z którą wówczas miałam dyżur, nie miałyśmy nikogo więcej do pomocy. Pani salowa bała się go dotknąć a lekarz, no cóż, lekarz rzadko kiedy rwie się do dźwigania pacjentów.
Przy każdej zmianie pozycji jego ciała mnie, oraz moją koleżankę przechodziły ciarki, wcale nie było przyjemnie słuchać zgrzytania kości o kość.
I tak jak nie należę do osób wrażliwych na różne widoki i zapachy, tak ten widok był dla mnie przerażający.
Przerażający przede wszystkim dlatego, że do powstania tak wielkiej rany, przez którą ten chłopak cierpiał tak olbrzymie męki, doprowadził brak właściwej opieki w domu a gdyby było inaczej, ta historia nigdy by się nie wydarzyła.

Późnym wieczorem usłyszałam dzwonek dochodzący z sali, na której leżał ten chłopak. Weszłam na salę, i zobaczyłam zakrwawioną pościel i strach w oczach tego młodego pacjenta. Wtedy był jeszcze przypomny. Mówiąc mu, że muszę zajrzeć co się dzieje odkryłam pościel, rozpięłam pampersa i okazało się, że w odleżynie doszło do uszkodzenia żyły. Biegiem przygotowałam wózek opatrunkowy, który na szczęście był na sali obok, lekarz szybko zlokalizował i pozszywał pękniętą żyłę. Wszystko działo się na sali, wśród innych pacjentów bo nie było czasu jechać z pacjentem na Blok Operacyjny. Wszystko się udało, sytuacja wydawała się być opanowana. Umyłyśmy z koleżanką pacjenta i zmieniłyśmy mu pościel i pampersa.
Następna była tętnica udowa ale tej nie udało się już zaszyć mimo tego, że ponownie nasza reakcja była natychmiastowa. Krew była wszędzie. Szybko wsiąkała w pampersa i w pościel, zalewała tę potworną ranę fala za falą, w rytm bicia serca. Ten szybki napływ krwi znacznie utrudniał zlokalizowanie uszkodzonej tętnicy. Z powodu gwałtownej utraty krwi, co ma zawsze miejsce przy krwotoku tętniczym chłopak stracił przytomność, wpadł we wstrząs krwotoczny a później jego serce się zatrzymało.
Wszystko to trwało zaledwie kilka, może kilkanaście  minut. Trudno to nawet określić, gdyż w momencie walki o czyjeś życie czas upływa bardzo szybko.
Wykrwawił się. To był makabryczny widok.
Już nic nie mogliśmy zrobić.

Po śmierci pacjenta, do obowiązków pielęgniarki należy przygotować ciało zmarłego do chłodni. Trzeba wyjąć z martwego już ciała wszystkie rurki i cewniki, właściwie oznakować ciało, włożyć ciało w czarny worek, kiedyś także podwiązywało się szczękę aby zmarły nie zastygł z otwartymi ustami. Spisuje się depozyt pacjenta, który później oddaje się rodzinie.
Robiłyśmy to z koleżanką z wielkim bólem serca, żadna z nas nie była zbytnio obyta ze śmiercią, o śmierci tak młodego człowieka już nie wspomnę. Same byłyśmy wtedy młode.
Już po wszystkim koleżanka poszła na POP a ja zostałam z pacjentami sama. Usiadłam w dyżurce pielęgniarskiej i nie zważając na nic musiałam przetrawić to, czego byłam świadkiem. Zastanawiałam się dlaczego tak się stało? Nie oceniałam żony i nadal nie oceniam, gdyż z małym dzieckiem i z mężem, który nieoczekiwanie sam stał się dużym dzieckiem potrzebującym dużej uwagi i włożonego w to wysiłku, którego trzeba było karmić i poić, myć, zmieniać pampersa, zmieniać pozycję ułożeniową ciała z pewnością nie było jej łatwo, ale zawsze można poprosić kogoś o pomoc, przyjaciół, znajomych, bliższą czy dalszą rodzinę czy zwrócić się do różnych instytucji. Ona tego nie zrobiła.
Dlaczego? Nie miała czasu, siły czy chęci? Sama byłam wtedy młodą mężatką i nie mogłam zrozumieć jej postępowania.
Tej nocy nie było mi potem łatwo z uśmiechem zajmować się innymi pacjentami ponieważ obrazu tego chłopaka nie mogłam się pozbyć, ciągle miałam go przed swoimi oczami.

Jego twarz, imię i nazwisko, wygląd tej okropnej i śmiertelnej odleżyny, jego płacz i rozpaczliwie błagania o pomoc, łatanie w wielkim pośpiechu uszkodzonych naczyń. To wszystko ciągle siedzi w mojej głowie i przypomina mi się za każdym razem, gdy mam do czynienia z pacjentem po wypadku.
Pamiętam, bo trudno o tym zapomnieć.

Komentarze

Pozostaw komentarz do posta. Twój adres email nie zostanie opublikowany.

Popularne posty z tego bloga

Pielęgniarki na poważnie i na wesoło cz.I

Dupek przeważnie pozostanie dupkiem i koniec kropka

Ta opowieść to nie bajka, to prawdziwy dzień pracy pielęgniarki znany mi z autopsji